> > > Maciej Gołyźniak wywiad, cz. 7

Maciej Gołyźniak specjalnie dla BeatIt, cz. 7

W ostatniej już części spotkania z naszym gościem, który powoli zasługuje sobie na miano domownika BeatIt (ciekawe, czy dorzuci się do czynszu?), Maciej Gołyźniak odpowiada na pytania sprzętowe związane z naciągami na centralę, bijakami do stopy, odsłuchami dousznymi przez niego używanymi, a także opowiada o tym, na czym zależy mu podczas próby dźwięku i co może poradzić młodym chętnym do związania swojego życia z grą na bębnach. Życzymy miłego oglądania!

BeatIt: Naciąg na centrali. Czego używasz?

Maciek Gołyźniak: Klasyka. Aquarian Super Kick II. Bardzo lubię ten sound. Moim zdaniem działa najlepiej w popowej sytuacji, w której jest dużo elektroniki. Ma piękny „punch”. Wolę atak ciągnąć w górę niż się go pozbywać. Nie lubię w stopie tego „klika”. Gram takim bijakiem Vatera – Vintage Bomber. Jest trochę styrany, ale spełnia swoją rolę. Z tym naciągiem jest zestawieniem, które wydaje się totalnym kosmosem, ale mi to działa. Czasem zmieniam na mały beater DW jeśli za bardzo przymula, albo klub wyjątkowo nisko brzmi.

BeatIt: Co lubisz dostać do odsłuchu?

M. G.: Przede wszystkim mamy to szczęście, że wykrystalizowała się taka optymalna dla mnie ekipa i mam okazję współpracować ze świetnymi fachowcami. Krzysiek Kuźbik, który to wspomniane ucho kręci, i Marcin Lampkowski, który kręci front – to jest ten poziom komunikacji i umiejętności, dzięki którym to wszystko bardzo szybko się odbywa. Im więcej masz czasu, moim zdaniem, tym więcej możesz wymagać. Oczywiście, mogę odpuścić bardzo dużo. Mogę zagrać do samych traków z komputera. Mam to przepracowane na wszelki wypadek. Poza tym, gramy długo i znamy te formy, choć czasem w nich grzebiemy i są sytuacje stresowe, że coś się zmieniło – chorus jest dłuższy, jest jakaś pauza, albo coś przearanżowaliśmy. Wtedy trzeba się czujnie rozglądać. Jeśli jest czas, to staram się mieć wszystkich w odsłuchu, bo się fajniej muzykuje. To są świetni muzycy, uwielbiam z nimi grać, znamy się, lubimy się. Trudno jest sobie odpuścić w odsłuchu mandolinę, której nie słyszy się na co dzień. Poza tym, słysząc wszystkie instrumenty nie „przegrywasz” swoich partii, nie wychylasz się. Staram się grać „po bożemu”, bo to jest muzyka, która zrodziła się z producenckiej płyty.

BeatIt: Jakiego ucha używasz?

M. G.: Używam odlewu Lime Ears z Wrocławia. Serdecznie polecam, bo dla mnie najważniejsze było, poza niezawodnością i fajnym soundem, to że to są fajni, młodzi ludzie, którzy są pasjonatami i to jest dla mnie dużo ważniejsze niż wszelkie deale. Można do nich zadzwonić, poradzić się, albo oni zadzwonią do ciebie i mówią: „Cześć, będziemy w Warszawie, wpadniemy na kawę”. To są rzeczy ponad wszystkie. Poza tym produkt jest naprawdę znakomity.

BeatIt: Pytają się Ciebie czasem młodsi, którzy chcieliby grać profesjonalnie, czy masz dla nich jakąś poradę?

M. G.: Wiesz co, stare porzekadło, że dobrymi radami to jest piekło wybrukowane działa również i tu. Nie ma rady. Myślę, że trzeba po prostu pracować i marzyć. Mam wrażenie, że wcale nie najlepsi tu docierają, tylko najwytrwalsi. Od wielu lat to powtarzam, że do tego trzeba mieć totalną miłość. Tak jak mówiłem wcześniej, przyjechałem z Kanady zdruzgotany tym, jak tam grają ludzie i mnie to zmobilizowało. Jedyne, na co bym zwrócił uwagę, to żeby starać się nikogo nie kopiować, bo to jest droga bez powrotu. Nigdy się nie będzie lepszym od oryginału. Zawsze jakieś wpływy z różnych stylów są bardzo ważne. Był swego czasu taki trend, że mówiło się, że ktoś gra „Aarony Spearsy”… No to powodzenia. On będzie codziennie lepszy. Wiadomo, świetnie jest mieć mistrza, kogoś za kimś się podąża, ale nie na ślepo. Może to taki zalążek rady – żeby raczej się nie oglądać. Słuchać muzyki – to bardziej. Wiesz, dzisiaj to jest inna sytuacja, bo jak my mieliśmy po 15 lat, to nie wchodziło się na YouTube, żeby pooglądać innych bębniarzy. Albo coś wysłyszałeś i przećwiczyłeś, albo tego nie zrobiłeś. To na pewno nie była przewaga, ale mam wrażenie, że to budowało takie wrażenie, że to była ciężka praca, że to nie są żarty. Pamiętam, że gdy miałem lat piętnaście, jak przyjeżdżał band – zawodowy, fajny band, to się ślęczało pod sceną aż wiedziałeś, że ci matka buty zabierze następnym razem i nie wyjdziesz. Dziś to jest tak oczywiste. To jest rodzaj takiego braku pokory. Jak byś mi powiedział 20 lat temu, że będę grał na takich bębnach, na takich blachach, na takich scenach przy takich ilościach ludzi, to brałbym w ciemno, ale to nie spada z nieba.